Tym razem
będzie to opis trochę innej wyprawy, bo podróży poślubnej.
Piszemy więc we dwójkę: Magda i Rafał. Nasz miodowy miesiąc (a
nawet trochę więcej niż miesiąc) to włóczęga przez Półwysep
Bałkański z przyczepką kampingową N126n.
W związku z tym, że
udało nam się wyjechać dopiero z początkiem października, będzie
to opowieść o Bałkanach poza sezonem, kilka impresji z podróży,
sugestii, podpowiedzi i naszych subiektywnych spostrzeżeń. Nie
traktujcie tego jak obiektywny przewodnik.
Przerwa na trasie. Varaždinskie
Teplice, czyli romase i romansiki w oparach siarki
Varazdinskie Teplice (75 km na
północny-wschód od Zagrzebia) to uzdrowisko z basenami termalnymi.
W sezonie prawdopodobnie jest to miejsce, które można nazwać
„riwierą termalną” (jak napisano na portalu www.croatia.hr,
data
dostępu 16.11.16). Jednak
myśmy trafili do sanatorium, w którym czas się zatrzymał. Klimat
niczym z PRL’u. Wielki betonowy budynek. Na górze pokoje hotelowe,
na parterze stołówki (zresztą całkiem dobre i niedrogie) a na
dole zawiłe korytarze prowadzące do niezliczonych gabinetów
zabiegowych. Labirynt z ścianami wyłożonymi beżowymi kafelkami i
z podmokniętymi dywanami na podłogach. Wszędzie spokój, cisza,
jakby wiecznie trwająca przerwa w pracy. Poza tym wszechogarniający
zapach siarki.
Średnia wieku bywalców tego miejsca
to 70+. Wszyscy w szlafrokach i kapciach. Tylko na terenie basenu, ku
naszemu zaskoczeniu, ciszę przerywał gwar i wesołość – to
całkiem liczna grupa dzieci ćwiczyła przy krawędziach basenu.
Wyglądało to na zajęcia W-F’u. Natomiast w basenie obok seniorzy
zanurzeni po pachy w siarkowej wodzie spacerowali powolnie (niczym w
przestrzeni kosmicznej). Często zdawało się, że są to
romantyczne, damsko-męskie, dość intymne spotkania. Życie
towarzyskie ewidentnie rozkwitało na tym turnusie. Romanse i
romansiki.
Zapłaciliśmy za tę przyjemność ok
15 zł (cena poza sezonem), dwa baseny do dyspozycji wewnątrz (w
sezonie wiele innych basenów, rzek i zjeżdżalni dostępnych jest
zapewne na zewnątrz), temp. Wody 34 °, czas pobytu na terenie
basenu nieograniczony (w końcu to miejsce, gdzie czas się
zatrzymał).
Pierwszy przystanek – parking tuż za
tunelem św. Rocha (Chorwacja)
Przejechaliśmy tunelem masyw Velebit
oddzielający klimat kontynentalny od śródziemnomorskiego (góry
Dynarskie). Zatrzymaliśmy się na noc na parkingu przy autostradzie
obok niefunkcjonującego hotelu. Wreszcie zostawiliśmy za sobą
jesienną aurę i poczuliśmy pierwszy powiew ciepłego powietrza –
wilgotny wiatr od słonego morza. Aż chciało się pobiec i
sprawdzić, czy uda nam się zobaczyć te błękitne wody aż po
horyzont. Jednak parking był dokładnie ogrodzony, jak zresztą cały
teren wzdłuż autostrady.
Zadar
W Zadarze zaparkowaliśmy przy głównej
ulicy Gaženička cesta, przy porcie. Nie było trudno znaleźć miejsce parkingowe. Kosztowało nas to ok 20 kun. Wybraliśmy się na spacer po
białym mieście. Nie nastawialiśmy się na turystyczne zwiedzanie,
ale po prostu poszliśmy się powłóczyć po wąskich uliczkach.
Małe białe miasteczko, gaj oliwny i
szczypiorek (Chorwacja)
Jadąc Adriatycką Magistralą (droga
nr 8) od Zadaru, po ok. 40 km znaleźliśmy „Camp Kalebić” (http://kamp-kalebic.hr,
data dostępu 16.11.16). Pierwsze
dwie noce w Chorwacji spędziliśmy właśnie tam, na polu
kempingowym wśród drzew
oliwnych. Byliśmy jednymi z niewielu gości, którzy ulokowali się
w zakamarkach dość przestrzennego pola. Był to okres zbioru
oliwek, więc właściciel (przemiły i ciągle uśmiechnięty
starszy pan) wraz z całą rodziną gromadzili się wokół
największych drzew i zbierali oliwki na drabinach, stołkach, czy
też po prostu na kocach rozłożonych na ziemi, na które strząsali
oliwki, by je następnie zebrać do wielkich beczek.
Rozbiliśmy się przy jedynym wolno
stojącym tarasie, na którym w doniczkach rósł szczypiorek,
pietruszka i pelargonie. Widok z okien prosto na morze i pobliskie
wysepki.
Koło południa popłynęliśmy naszym
dmuchanym kajakiem na Murter, jedną z pobliskich wysp. Zawitaliśmy
w Betina miasteczku, na stromym zboczu wybrzeża. Ta niewielka
nadmorska miejscowość jakby zapadła w zimowy sen, mimo, że słońce
świeciło i było całkiem ciepło (ponad 23°).
Nikogo nie spotkaliśmy w labiryncie wąskich kamiennych uliczek.
Prawie wszystkie domy z białego kamienia miały szczelnie pozamykane
plastikowe lub drewniane okiennice. Mały lokalny sklep okazał się
otwarty. Udało nam się kupić bochenek chleba. W portowej knajpie
znaleźliśmy trochę więcej oznak życia – dwa, czy nawet trzy
stoliki zajęte przez lokalnych mieszkańców. Skusiliśmy się więc
na piwo.
Za duże piwo w knajpce na Murter
zapłaciliśmy ok 16 Kun. Kemping kosztował nas 10 euro/noc za dwie
osoby, auto i przyczepkę (toalety oraz prysznice były czyste i
zadbane, z ciepłej wody można skorzystać raczej popołudniu, bo
nagrzewała się poprzez baterie słoneczne, prąd już był
odłączony i nie było możliwości podłączyć przyczepki),
szczypiorek i pietruszka były gratis a uśmiech właściciela
bezcenny.
Trogir
Kolejne urocze białe miasteczko. Nasz
sposób na zwiedzanie był więc taki jak w Zadarze – po prostu się
powłóczyć i przy okazji udało nam się zjeść pyszną zupę
rybną.
Omniś
W Omiś zatrzymaliśmy się w kempingu Lisicina. Usytuowany w mieście trawnik z kilkoma drzewami otoczony skałami
i wysokim murem.
Wybraliśmy się na wieczorny spacer po
starym mieście. Było to następne piękne, nadmorskie chorwackie
miasteczko z białego kamienia, więc znów wybraliśmy się na
spacer wąskimi ulicznkami. Był to dość późny wieczór a że
było po sezonie to sklepy i restauracje były już pozamykane. Tylko
w barach z lokalną klientelą panował gwar i ogólna wesołość
przerywała ciszę miasteczka.
Następnego dnia wybraliśmy się na
przejażdżkę autem po okolicy. W pobliżu Omiś są piękne góry,
niesamowity kanion rzeki Cetina i znane na całym świecie szlaki
wspinaczkowe.
Cena Kempingu na 1 noc poza sezonem to
13 euro/noc za dwie osoby, auto i przyczepkę (łazienki i prysznice
czyste i zadbane, ciepła woda nagrzewana na baterie słoneczne). Sam
kemping nie oferował nic specjalnego, poza niewielką ścianką
wspinaczkową w skalne na terenie ośrodka (w czasie naszego pobytu
była zamknięta).
Chorwacka Australia, czyli plaża
kajtsurferów
Zajechaliśmy na cypel. Po jednaj
stronie morze Adriatyckie a po drogiej rzeka Neretwa Najpierw otaczały nas
zabudowania i sady mandarynkowe. Był to okres zbiorów, więc
praktycznie w każdym sadzie widać było gospodarzy zajętych
zbieraniem owoców. Zatrzymaliśmy się przy jednym z nich z myślą,
że może uda się kupić trochę mandarynek. Przywitał nas pan po
50-ce. Na nasz widok krzyknął coś z radości, tak jakby witał
wnuków. Wspólnie wypełniliśmy całą płócienną torbę
mandarynkami prosto z drzewa. Pieniądze wcisnęliśmy mu prawie na
siłę. A kiedy dziękowaliśmy, próbowaliśmy mówić po chorwacku,
„hvala”, pan pokazał palcem niebo i odpowiedział nam „Bogu
hvala”. Mandarynki „dzięki Bogu” jedliśmy jeszcze przez
tydzień.
Zajechaliśmy na koniec cypla. Tam
pomiędzy dziko rosnącymi drzewami ulokowane były oldskulowe
przyczepy kempingowe otoczone prowizorycznymi płotkami z gałęzi i
materiału. Gdzie nie gdzie nadłamane krzesła, stare fotele i ławki
z euro-palet ustawione jakby punkty obserwacyjne z widokiem na morze.
Wszystko robiło wrażenie squatu na letnie miesiące.
Trochę dalej mieściła się
piaszczysta plaża, gdzie w lecie funkcjonuje szkoła kajtsurfingu.
Regulamin plaży wypisany na desce przy wjeździe miał kilka
punktów. Główne przesłanie: każdy jest mile widziany na
kajtserserowej plaży i każdy jest proszony by cieszyć się tym
miejscem i tak z niego korzystać by sobie nawzajem nie przeszkadzać.
Mała zatoczka tuż przy granicy
Klek to miasteczko położone przy
niewielkiej zatoczce tuż przy granicy Chorwacji z Bośnią.
Rafał zapamiętał je jako zatłoczony,
tętniący życiem kurort, kiedy kilkakrotnie przyjeżdżał tu w
roli pilota wycieczek.
Zatrzymaliśmy się z przyczepką na
placu wypełnionym oliwnymi drzewami w samym centrum miejscowości.
Przy wjeździe widoczny był cennik za miejsce parkingowe, ale
szlaban zastaliśmy otwarty a i nie było nikogo, kto chciałby
przyjąć od nas pieniądze.
Po krótkim spacerze zorientowaliśmy
się, że poza rybakami nie ma tu nikogo a sklep otwarty jest od 10
do 13. Cieszyliśmy się, więc spokojem i ciszą. Miejsce okazało
swój zupełnie inny charakter niż w trakcie sezonu. Jako jedyni
wygrzewaliśmy się w słońcu na plaży. W spokojnym morzu
nurkow
aliśmy pomiędzy skałami. Popełliśmy kajakiem na małą wysepkę nieopodal i z bliska przyjrzeliśmy się małej kamiennej kapliczce.
Popołudniu zaszliśmy do jednej z restauracji, która wyglądała na otwartą. Myliliśmy się, właśnie odbywał się tam remont. Właściciel powiedział, że jest zamknięte, ale może nam zrobić kawę. Uprzątnął jeden ze stolików i po dłuższej chwili przyniósł nam kawę w czerwonym imbryczku. Kawa była typowa, tutejsza (choć przywędrowała wraz z wpływami tureckimi), drobno zmielone ziarna parzone kilkukrotnie na ogniu w naczyniu zwanym dżezwa. Chcieliśmy zapłacić, ale gospodarz nie chciał od nas pieniędzy. Widocznie byliśmy jego gośćmi.
aliśmy pomiędzy skałami. Popełliśmy kajakiem na małą wysepkę nieopodal i z bliska przyjrzeliśmy się małej kamiennej kapliczce.
Popołudniu zaszliśmy do jednej z restauracji, która wyglądała na otwartą. Myliliśmy się, właśnie odbywał się tam remont. Właściciel powiedział, że jest zamknięte, ale może nam zrobić kawę. Uprzątnął jeden ze stolików i po dłuższej chwili przyniósł nam kawę w czerwonym imbryczku. Kawa była typowa, tutejsza (choć przywędrowała wraz z wpływami tureckimi), drobno zmielone ziarna parzone kilkukrotnie na ogniu w naczyniu zwanym dżezwa. Chcieliśmy zapłacić, ale gospodarz nie chciał od nas pieniędzy. Widocznie byliśmy jego gośćmi.
Wioska podróżników, czyli nadmorski
raj na ziemi
Znaleźliśmy raj na ziemi, przy jednym
z parkingów na Adriatyckiej Magistrali (droga nr 8), około 5 km za
miejscowością Slano jadą w stronę Dubrownika. Od parkingu stromą
asfaltowa droga w dół można zjechać rosto na plażę usłaną
małymi białymi okrągłymi kamyczkami. Znajdował się tam też
bar, który poza sezonem jest zamknięty. Ponoć, kiedy jest otwarty
właściciel wygania z plaży campery i przyczepki kempingowe. Ale,
że myśmy dotarli tam w październiku nie było takiego problemu.
Zamiast tego zastaliśmy tam kilku innych podróżników.
Spędzaliśmy czas przy muzyce (nasi sąsiedzi grali nam na bango,
harmonijce i basie własnoręcznie wykonanym z miski, sznurka i
kija). Przy kawie (a potem i winie) opowiadaliśmy sobie podróżnicze
historie i wymienialiśmy się doświadczeniami.
Ponadto, jest to ciekawe, choć
niepozorne miejsce, by popływać kajakiem, czy ponurkować. Dla nas
zaskoczeniem był widok zatopionej ciężarówki spoczywającej
kilkadziesiąt metrów pod poziomem wody. Zarośnięta morską
zieleniną wtapiała się w podwodny krajobraz. Poza tym wiele skał
i głębokich podwodnych przepaści.
Ogółem, cieszyliśmy się morzem,
słońcem, spokojem i dobrym towarzystwem. Zostaliśmy tam na dwie
noce. W międzyczasie wyskoczyliśmy na chwilę do Slano, żeby
uzupełnić zapasy wody (przy kościółku jest ogólnodostępny
kran), i żeby zrobić zakupy. Slan jest uroczym małym miasteczkiem
ciągnącym się wzdłuż plaży. Wiele tam małych restauracyjek,
dwa sklepy spożywcze i piekarnia. Jest też dostępna toaleta, co
dla nas było dość ważne.
Dubrownik
Zaparkowaliśmy przy ulicy Ziuljańskej, To jedno z
niewielu miejsc parkingowych dostępnych dla auta z przyczepką.
Opłata ok 30 kun. Mieliśmy więc możliwość przejść się
nieturystycznymi częściami miasta. Bardzo miły spacer. Mijaliśmy
wielkie wille, uniwersytet, skwery, park z widokiem na morze. Aż
wreszcie dotarliśmy do starego miasta. Dubrownik jest piękny i
pewnie dlatego opisany wszerz i wzdłuż. My wrzucimy tylko kilka
zdjęć.
Chcieliśmy zatrzymać się na noc na parkingu nieczynnego hotelu Abandoned Miejsce niesamowite. Usytuowane tuż
przy morzu dość wiekowe zabudowania w barokowym stylu. Dość
zaniedbane i zniszczone. Okazało się jednak, że jest to teren
strzeżony i o ile w dzień można tam przebywać to w nocy stróż
mógłby nas wyprosić. Woleliśmy nie ryzykować.
W okolicy Dubrownika trudno o dobre
lokum na noc z przyczepką. Zatrzymaliśmy się, przy jednym z
przydrożnych parkingów i zostaliśmy tam tylko na noc. Z rana
ruszyliśmy dalej.
Akcja: Ace w Ence
Wydarzył się mały wypadek. W szafce
w przyczepce wylało się ACE. Wiedzieliśmy, że trakcie jazdy mogło
się rozlewać na wszystkie strony i odbarwić wszystkie materiały w
Ence. Jak tylko to odkryliśmy zaczęliśmy przemywać wszystko. Tak
na wszelki wypadek. Zrobiliśmy więć generalny porządek. Szkody
jednak były. Głównie ubrania, które mieliśmy na sobie czyli
spodnie, koszulka i trampki, ale to nic w porównaniu z tym, że
odbarwić mogło się obicie materacy, czy wykładzina na ścianach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz